barbie barbie
1988
BLOG

6 latki i system edukacyjny po reformie

barbie barbie Społeczeństwo Obserwuj notkę 64

     Do szkoły poszedłem mając 6 lat (dokładniej w wieku 6 lat i 5 miesięcy). Uczyłem się „na dwie zmiany” (powojenny „wyż”). Nie muszę chyba dodawać, że w 1954 r. o jakiś „fanaberiach” w rodzaju „kąciki zabaw”, „nieliczne klasy”, specjalnie przygotowani nauczyciele nawet mowy nie było. I o dziwo – nie mam ze szkoły żadnych traumatycznych wspomnień – po ukończeniu podstawówki zdałem bez kłopotów egzamin (były takie!) do prestiżowego krakowskiego liceum.

   Moje jedyne traumatyczne wspomnienie z dzieciństwa jest związane z przedszkolem i (o dziwo) „genderem” (1953 rok!). Bardzo lubiłem (i nadal lubię) muzykę i taniec – posłano mnie więc do odpowiedniego przedszkola. Lubiłem tam chodzić, aż do chwili gdy na „przedstawieniu” dla rodziców 3 chłopakom (dziewczynek było znacznie więcej) kazano tańczyć w spódniczkach. Mama pracowicie mi taką uszyła – a ja się „zaparłem” i początki mojej kariery jako tancerza legły w gruzach. Pozostał tylko filharmoniczny chór chłopięcy (w spodenkach!).

   Ale dość wspomnień – pora wrócić do współczesności. Przyglądając się obecnemu systemowi edukacji nie mogę się oprzeć wrażeniu, że decydujący wpływ na jej kształt wywarli inżynierowie, w dodatku zwolennicy metod Forda i Taylora. W rezultacie stworzyli system, który przypomina taśmę produkcyjną: „Surowiec” (maluch) w nim przechodzi w nim przez kolejne „procesy technologiczne” - przedszkole, szkołę podstawową, gimnazjum, liceum aż do studiów (a nawet doktoratu, który dziś to „studia III stopnia'!). Alternatywne drogi rozwoju młodego człowieka zostały zredukowane do minimum, zaś selekcja do „kolejnego procesu technologicznego” następuje nie na podstawie jego zdolności i predyspozycji, lecz na podstawie wyniku poprzedniego „procesu”.
 

   Stary system charakteryzowały liczne „rozgałęzienia”. Po „podstawówce” do wyboru były trzy drogi – szkoły zawodowe, dające konkretne umiejętności praktyczne, technika kończące się egzaminem dojrzałości, których zadaniem były przygotowanie „podoficerów” dla określonych przemysłu, handlu itp. oraz licea ogólnokształcące, które nie dawały co prawda żadnej wiedzy praktycznej, lecz ogólną, przygotowującą do efektywnych studiów. Co ważniejsze, wybór (w wieku ok. 14 lat) określonej drogi nie zamykał wcale możliwości dalszego rozwoju. Wiedzę praktyczną zdobytą w zawodówce można było uzupełnić w 3 letnim technikum (normalne, po podstawówce trwało 5 lat) i zdać maturę otwierającą drogę na studia.
    Po szkole średniej można było skorzystać z dość bogatej oferty szkół policealnych (najczęściej dwuletnich), które umożliwiały szybkie zdobycie praktycznych umiejętności niezbędnych na rynku pracy. Uczelnie były w zasadzie przeznaczone dla wybranych, którzy mieli stać się liderami w swoich dziedzinach, zaś doktorat stanowił przepustkę do pracy naukowej na uczelni lub w instytucie naukowym.

    Taka organizacja umożliwiała skuteczną selekcję kandydatów do następnych stopni kształcenia. Z mojej ponad 40 letniej praktyki (nauczyciel akademicki na uczelniach państwowych oraz instruktor ośrodków szkoleniowych firm zachodnich) w sposób oczywisty wynika, że znakomite świadectwo licealne z fizyki i matematyki nie gwarantuje powodzenia na studiach matematyczno-przyrodniczych, a nawet na zaawansowanych studiach technicznych. Potrzebne są jeszcze określone predyspozycje, które dość łatwo można było sprawdzić podczas klasycznych egzaminów wstępnych. Co więcej – predyspozycje oraz zainteresowania zmieniają się wraz z wiekiem i znam wielu wybitnych inżynierów i naukowców, którzy przeszli „alternatywną” drogę kształcenia – podstawówka, szkoła zawodowa (czasem także praktyka w zawodzie), technikum uzupełniające i dopiero później trafili na studia.

    Oprócz tego istniał na prawie wszystkich szczeblach system „zaoczny”, który pomimo ewidentnych wad otwierał jednak drogę uzupełnienia wykształcenia dla wielu osób, które z różnych przyczyn nie mogli go uzyskać w sposób „standardowy”.

    Dziś praktycznie zlikwidowano wszelkie „rozgałęzienia” na rzecz systemu "liniowego"(taśmowego).Po ukończeniu gimnazjum (osobny temat!) jako coś całkowicie naturalnego traktuje się kontynuowanie nauki w mocno okrojonym liceum. Namiastkę specjalizacji mają tworzyć klasy i całe licea „profilowane”. Techników w praktyce prawie nie ma, a jeśli są, to traktuje się je jako „zesłanie” – a „za moich czasów” dostać się do technikum energetycznego czy chemicznego w Krakowie było równie trudno (o ile nie trudniej) niż do prestiżowych liceów - „Nowodworka” czy „Witkowskiego”. Czas nauki w technikach był dłuższy (5 lat) niż w liceach (4 lata) ze względu na konieczność realizacji zarówno programu ogólnego, jak i zawodowego.

    Dziś absolwent szkoły średniej w wieku ok. 19 lat jest w zasadzie skazany na jakąś formę kontynuowania nauki. Stąd też nacisk na studiowanie i powstające jak grzyby po deszczu „wyższe szkoły gotowania na gazie”. Aby sprostać temu naciskowi wprowadzono np. dziwolągi w postaci „Państwowych Wyższych Szkół Zawodowych”, z których niektóre oferują np. studia II stopnia w zakresie filologii polskiej! Dzielnie sekundują im różne prywatne „Szkoły Wyższe” i „Akademie”, na których można „studiować” bezpieczeństwo wewnętrzne i narodowe obok kosmetologii, politologii i oczywiście dziennikarstwa, informatyki, zarządzania itp. Nie ma się co dziwić – natura nie lubi próżni (która powstała po zrujnowaniu systemu edukacji i szkolnictwa zawodowego) – a ludzie lubią kasę z czesnego. Oczywiście do systemu dołączyły tradycyjne uczelnie, które zmieniły nazwę „studiów zaocznych” na „studia niestacjonarne” ;), z których wpływy stały się wkrótce znaczącymi pozycjami w ich budżetach.

    Czy musiało to doprowadzić do obniżenia poziomu? Oczywiście, że tak! Prawie całkowita rezygnacja z indywidualnego podejścia do ucznia lub studenta (liczy się ilość i statystyka), pozorna troska o obiektywizm, dzięki której uczeń dowiaduje się o wyniku egzaminu np. po miesiącu lub później (sic!) sprawiły, że taki np. Banach nie miałby w tym systemie żadnych szans! Ani nie zauważyłby go Hugo Steinhaus (biegnący z zajęć na jednej uczelni na zajęcia na drugiej), ani nie otrzymałby żadnego etatu na żadnej uczelni. Doktorat bez magisterium! Zgroza!


    Mrzonką było przypuszczenie, że studia płatne nie obniżą poziomu nauczania. Nie w takiej sytuacji. Wielokrotnie byłem naciskany w sprawie „poprawy statystycznych wyników egzaminów” lub wręcz w sprawie konkretnych ocen. Jest rzeczą oczywistą, że tak silne uzależnienie uczelni od dochodów z dotacji (na studenta) lub wpływów z czesnego musi prowadzić do nacisków administracji na nauczycieli akademickich. Polskie uczelnie to jeszcze nie poziom Yale, Harvardu, CalTechu czy MIT. Rezultat jaki jest – każdy widzi.

   Jestem egzaminatorem pracującym dla wielkiej amerykańskiej firmy informatycznej – i o dziwo, sytuacja jest odwrotna! Nikt nawet nie próbuje na mnie naciskać w sprawie „poprawy zdawalności”!Co więcej, zbyt dobre wyniki są traktowane jako podejrzane i egzaminator jest proszony o szczególne zwracanie uwagi na wszelkie próby oszustwa. A egzamin kosztuje przystępującego kilkaset dolarów...

    Unia Europejska (Eurostat) wyróżnia kraje, w których odsetek osób z wyższym wykształceniem jest największy i równocześnie piętnuje te, w których zbyt dużo młodych ludzi kończy studia „przedwcześnie” - patrz: http://ec.europa.eu/polska/news/130412_nauka_pl.htm

  Jak zwykle w zbiorczych statystykach nie ma znaczenia jakie to studia i jaki jest poziom absolwentów. Czy można się więc dziwić, ze polscy Ministrowie Edukacji chcą być chwaleni za wyniki? A że tylu młodych ludzi po studiach kończy na przysłowiowym „zmywaku” (na emigracji czy w Polsce) to już nie ma znaczenia...

   Dziś doktoraty „robią” businessmani i prominentni politycy (ciekaw jestem kiedy – są chyba dość zajęci?). Traktowane to jest jako rodzaj „szlachectwa". Takie zjawisko opisywał już Boy – ale jemu chodziło o maturę. Podejrzewam jednak, że przedwojenna matura była więcej warta niż sporo współczesnych „doktoratów”. Jeszcze jako-tako broni się habilitacja, ale zapewne już niedługo.

barbie
O mnie barbie

Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 76 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem,  Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie! Poza tym - czwórka dzieci, piątka wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo